Highway to
Hell or/and to Heaven?
Ano było w praskiej Lucernie piekielnie, piekielnie
gorąco i duszno … I to z dnia na dzień coraz bardziej!
Ale o dziwo dzięki temu wieczory te jeszcze bardziej
zapisały się nam w pamięci! A ich tłem była odurzona
wiosną Praga, jeśli nie najpiękniejsze (a ku temu
osobiście się skłaniam), to na pewno jedno z
najpiękniejszych miast świata! Kasztanowce skąpane w
soczystej zieleni, magnolie uginające się pod ciężarem
swych kwiatów, a w zamkowych ogrodach delikatnie
różowiące się migdałowce - czyż można wyobrazić sobie
piękniejszą scenerię?
Przybyszów z Polski pojawiło się na praskich koncertach
kilkudziesięciu, a to dzięki uprzejmości Jaromíra
Nohavicy i dzięki fantastycznemu pomysłowi Krystyny
Tuliszki, redagującej polskie strony internetowe, który
zakładał umożliwienie jednak polskim fanom udziału w tym
niecodziennym wydarzeniu. To dzięki jej zabiegom
mogliśmy zamówić bilety jeszcze przed oficjalną
sprzedażą w Czechach i to bez konieczności stania w
kolejkach – i w tym miejscu pozwolę sobie w imieniu „praskich
wybrańców” za ten gest podziękować! Poza tym nie było w
ogóle sprzedaży internetowej, więc osobom z głębi Polski
pozostawał jedynie szalony wariant wyjazdu do Czech po
to tylko, by spróbować o te bilety powalczyć. A walka
była zacięta zważywszy choćby tę setkę fałszywych
biletów, które spędzały sen z powiek praskiej policji, o
poszkodowanych nie wspominając … Co więcej, Jarek
serdecznie nas na koncercie powitał, choć żadnej ze
swych pieśni po polsku nie zaśpiewał. Ale myślę, że
takiej potrzeby ci, którzy do Pragi się wybrali, nie
odczuwali. Mam wrażenie, że były to koncerty bardzo
osobiste, bo takie też są teksty z „Ikarusa”, a to ta
płyta grała pierwszoplanową rolę. I mimo iż jest
najnowszą, jej słowa dobrze już są znane publiczności i
śpiewane były równie gromko jak te sprzed dwóch dekad.
Zachęta do wspólnego śpiewania „Jdou po mně jdou”
doprowadziła wieczoru pewnego do sytuacji, w której
Jaromír pozostał w zasadzie tylko akompaniatorem, gdyż
wykonawcą okazała się publiczność! Jedyną absolutnie
nieznaną, a więc niewyśpiewaną wspólnie kompozycją było
„piekielne” Las Vegas o przewrotnym, niezwykle
sugestywnym tekście, a wers „do nieba jest równie blisko
jak do piekła” doskonale pasował do atmosfery Lucerny!
Wybór repertuaru, jak zawsze, należał do Mistrza
Ceremonii, choć nie zabrakło prób jego poszerzania
wykrzykiwanych przez co odważniejszych. Zapowiadana „Ladovská
zima” pojawiła się tylko na pierwszym koncercie, może
nie służył jej klimat Lucerny, w jej oparach pozostała
tylko marzeniem. Doprawdy wiele uroku wprowadzili muzycy
towarzyszący – Dalibor Cidlinský przy fortepianie i
Michal Žáček z saksofonem i fletem. Wykonanie „Mám jizvu
na rtu” z ich udziałem było prawdziwą ucztą. Zaś odważny
występ z Pio Squad pozostanie osobnym rozdziałem, nota
bene gorąco przez publiczność przyjętym, choć zapewne
oszołomił nieco jej część, a potwierdził jakże rozległe
muzyczne kręgi, w których przejawiają się talenty
ostrawskiego barda.
Przecenić je trudno. Dlatego też – spisując swoje
wrażenia – pozwolę sobie na pewne skojarzenie: na
plakacie reklamującym praskie koncerty widnieje pięć
wielkich liter skomponowanych w dwóch rzędach: JA - REK,
ale przymknąwszy oczy można tam zobaczyć JA - REX! A
proč ne? I choć zapewne jest to tylko przypadek, takie
skojarzenie się pojawiło i pasuje do wymowy Lucerny,
która była świadkiem oficjalnej, praskiej „intronizacji”
Jaromíra Nohavicy, objawiającej się trzykrotną (!)
owacją na stojąco kończącą każdy z koncertów!
Zastanawiam się – rozkładając już wszystko na czynniki
pierwsze – czy tak rewelacyjne przyjęcie przez te w
sumie prawie osiem tysięcy przybyłych spowodowało małą,
oczywiście niezamierzoną, ale jakże symboliczną zmianę w
tekście „Mám jizvu na rtu”, jako że dwukrotnie nie
wybrzmiało tam „mé oči mnohé viděly", a w zamian
powtórzone zostało „a ruce mnohé měly, mé ruce mnohé
měly”. Widok ujarzmionej bez reszty publiczności musiał
zrobić wielkie wrażenie na Wędrownym Kuglarzu, który –
abstrahując już od genialnych zdolności porywania za
sobą tysięcy osób – pozostanie „tylko” człowiekiem i nic
co ludzkie nie będzie mu obce! Zmęczenie kilkugodzinnymi
występami i popełnianie „błędów” również! A przez to
jeszcze bliższy staje się swojej publiczności.
Perfekcjonizm nie wywołuje takich emocji. Widzowie
ostatniego koncertu byli nawet świadkami sceny, która
doskonale oddaje czar spotkania z Mistrzem, a której
zapewne na zapisie DVD nie będzie: po dwóch wersach
pieśni „Ona je na mě zlá” Jaromír przerwał i postanowił
rozpocząć jeszcze raz. Z perspektywy widza powiem, że
tłumaczenie powodów roztargnienia paradoksalnie przydało
„winowajcy” sporo uroku ujawniając przy tym kolejny raz
niezwykłe poczucie humoru, jakim obdarzony jest „autor
czeskiego tekstu” tej pieśni!
Wrażeniowo rzecz ujmując – duet wręcz doskonały: Praga w
wiosennym słońcu i fenomenalne koncerty Jaromíra
Nohavicy! Stanowczo więc „highway to heaven”!
Irena French |